K R A I N A W Z R U S Z E Ń
fragment
Deszcz padał, dziewczyna tańczyła. Prężyła smukłe, opalone ciało, wyginała je w połyskliwy łuk, wypinała ku niebu i śmiała się głośno, piskliwie. Ajj, jakże musiały ją łaskotać aksamitne palce deszczu i jak bardzo to zwinne dziewczęce ciało musiało być spragnione ich pieszczot. Deszcz przestał padać. Dziewczyna znieruchomiała i podniosła twarz ku niebu. Krople deszczu spływały z długich, czarnych włosów dziewczyny na jej drobne piersi, na płaski brzuch, staczały się w dół, ku ziemi i znikały. Aj, jaki żal, że chmura przeszła tak szybko, chociaż jeszcze niedawno zasłaniała niebo swoim czarnym skrzydłem po sam horyzont. Aj, jaka szkoda, że niebo jest takie obojętne i nie zawróci już wielkiej chmury, nie zaszumi trawami na młace, nie zaszeleści liśćmi na trześni, nie popieści nagiego ciała dziewczyny, choć jeszcze przed chwilą obmacywało wszystkie jego wypukłości, drżący z pożądania brzuch, roztrzęsione słodką słabością łydki, lecz kiedy zalało buzujący w nagim ciele żywioł, kiedy zgasiło ostatnią jego łągiewkę, odeszło nieczułe na kuszenie dziewczyny. Siedział na drzewie przemoczony do suchej nitki. Nie czuł sztywniejących z zimna mięśni ani strużek deszczu lejących się na niego z liści i konarów trześni. Żal mu było dziewczyny, która łudziła się, że gwałtowność nieba nie była chwilową. Żal mu było rozpalonego ciała, które karmiło się nadzieją, że niebo wie, co to jest zachłanność i za chwilę - słońce błysnęło jak na pokuszenie - znowu będzie je pieściło. Aj, żeby się spełniło. Jakie by to było piękne, jakie ludzkie ze strony nieba, gdyby zawróciło chmurę. To nic, że siedział na drzewie zziębnięty, skostniały, przemoczony do szpiku kości. Mógł siedzieć i kostnieć, mógł nawet zdrewnieć jak ten konar, na którym siedział, byleby jeszcze raz, choćby ostatni, oglądać taniec opętanego ciała. Łudził się jednak daremnie. Niebo było niewzruszone. Czarna chmura przepłynęła nad lasem, oddaliła się znacznie od wsi, zmalała na horyzoncie. Widać było jej sine podbrzusze, którym czochrała się o szpiczaste świerki Tokarni, ale wkrótce i ono rozciagnęło się, spłaszczyło i ześliznęło się z grzbietu wzgórza na jego drugą, niewidoczną stronę, spadło w nią jak przepaść i znikło. Zamknął oczy, zacisnął zęby. Ajjj, oglądać to! Oglądać znając na pamięć następujące po sobie zdarzenia, rozumiejąc ich znaczenie, wiedząc, po co się rodzą. A oto i on, stojący w oknie i przecierający ręką szybę, przez którą widział czarną chmurę, jak wspinała się na niebo, przemalowywała błękit w czerń, w końcu zawisła ołowiem nad jego domem i oślepiła jego oczy nagłą błyskawicą. I zowu on, przygięty do ziemi, pędzący polami wśród grzmotów i błyskawic, dopada trześni. Na plecach czuje grube krople deszczu. Grzmot przetacza się po niebie głuchym, ostrzegawczym pomrukiem. Szpaki zerwały się z trześni, zakołowały w powietrzu, wzbiły się w górę i skarcone nagłą błyskawicą sfrunęły ku ziemi i znikły w wiklinach nad Wisłokiem. Nagły podmuch wiatru poderwał na polnej drodze kłąb kurzu, zakręcił nim w powietrzu, rozwinął go jak płachtę i rzucił nim w pszenicę. I znowu on, wspinający się na trześnię. Jego bose nogi ślizgają się po mokrym pniu. Prawa stopa ugrzęzła mu w dziupli. Ostry ból ugryzł go w kolano, zaszpilił w pachwinie. Krzyknął głośno, przeciągle. Z góry odpowiedziało mu krakanie wrony i ciężki łopot ptasich skrzydeł. Wyrwał nogę z pułapki, wspiął się na czub trześni, usiadł wysoko, w chybotliwym rozwidleniu drzewa, i posykują z bólu, wpatrywał się, przez łzy, w dziki bez rosnący na zakręcie polnej drogi. Nie przyjdzie! Dzisiaj jej już nie zobaczy! Czarna chmura wisiała nad wsią i ocierała się swoim pękatym brzuchem o dachy domów, które stały na północnym stoku Magury. Nie przyjdzie! Nie zobaczy tańczącej w deszczu! Podmuch wiatru uderzył w trześnię, rozwichrzył jej zieloną grzywę, zachrzęścił konarami, wpadł w koniczynę, wytarzał się w niej jak beztoskie żrebię i pogalopował w stronę dzikiego bzu. Deszcz, niesiony gwałtownym podmuchem wiatru, siekł przez chwilę liście trześni jak wściekły, po czym złagodniał, uspokoił się i dziergał je rzadkim, grubym ściegiem. Pora najwyższa, żeby zejść z trześni na ziemią i popędzić na skróty przez zagony kartofli, łany pszenicy i koniczyny do domu babuni, Marii Magaleny. Jeszcze zdążyłby uciec przed burzą, chociaż nieprzenikniona ściana deszczu zakryła przysiółek wsi położony na północnym stoku Magury i zbliżała się do kościoła, lecz dopóki jego szara, kanciasta bryła pokryta czerwoną dachówką nie zniknie w wodnej kurzawie, na pewno uda mu się dobiec do domu babuni Marii Magdaleny i schronić się u niej przed nawałnicą. Oślepiająca błyskawica zlała się z ogłuszającym grzmotem. Ziemia stęknęła głucho i zakołysała się jak pijana. Ogniste widły gromu wbiły się w kopkę siana przy młace. Wysuszona trawa zadymiła i w jednej chwili stanęła w płomieniach. I znowu on, siedzący na czubku rozkołysanej przez burzę trześni i wypełniający się zwątpieniem od paznokci po koniuszki rudych włosów.. Nie przyjdzie! Już nie przyjdzie! Czarna chmura zsunęła się z Magury w dolinę, rozsiadła się w niej i rzygnęła deszczem. W smugach wody znikł kościół z czerwonym dachem, dom babuni Marii Magdaleny, błonia nad Wisłokiem, dziki bez przy polnej drodze, miedza i trześnia, cały jego świat, jego kosmos zamknięty na południu grzbietem Magury, zaś na północy Tokarnią z jej gęstym, świerkowym lasem. Nad jego światem pękło niebo. Woda lała się potokami. Wszechobecny szum zagłuszył wszystko. I znowu on, w samym śroku żywiołu, w jego żrenicy. On, głuchy i ślepy, dla którego wszystko to, co działo się teraz nad nim, dookoła niego, było niczym w prównaniu z tym, co działo się w nim, przyklejonym do trześni, zawiedzionym, wykrzykującym rozpaczliwie dwa słowa: - Nie przyszła! nie przyszła! Szum wody spadadającej z nieba strumieniami przycichł, zamienił się w ciurkoty, szelesty, kląpkania. Niebo nad Magurą przecierało się powoli i jaśniało coraz czystszym błękitem. Wodny pył wirował w powietrzu, raził oczy rozpryskami światła. Białawe, zwiewne mgiełki podniosły się nieśmiało nad Wisłokiem, ale w tej samej chwili dopadł je wiatr i zapędził w nadrzeczne łoziny. Wąski błysk światła zsunął się północnym stokiem Tokarni, ciągle jeszcze mrocznym, przysłoniętym czarną chmurą, obciął świerkom ich szpiczaste wierzchołki, odbił się od jakiejś szyby w oknie stojącego na zboczu Tokarni domu, wpadł mu do oczu, oślepił go. - Ajjjuuuuu! Ktoś się śmiał. Może płakał. A może śpiewał. - Ajjjjuuuuu! Serce skoczyło mu do gardła. Przyszła?!... Przyszła! Deszcz przestał padać. Kropił. Dziewczyna tańczyła. Wysoka trawa sięgała jej do kolan. Brodziła w niej jak w wodzie. Poruszała się zwinnie, wypinała ku niebu swoje dziewczęce smagłe ciało, wystawiając je pod ostatnie krople deszczu. Ciemna, opalona skóra błyszczała niczym mosiądz w nocnej poświacie. Kosmyki mokrych włosów, długich i czarnych, przykleiły się do pleców dziewczyny, owinęły się wokół jej rąk, szczupłych ramion. - Ajjj juu ju! Dziewczyna kręcił się, wirowała, podnosiła ręce wysoko do góry, jakby chciała wyłapać wszystkie wodne muszki, które wokół niej fruwały, to znowu wymachiwała rękami, jakby odganiała od siebie natrętne owady albo zacisnąwszy palce potrząsała pięściami, wygrażając nimi komuś w bezsilnej złości. Deszcz ustał. W powietrzu rozszedł się odurzający zapach mokrych traw. Szpaki wzbiły się nad łozinami, okrążyły błonia nad Wisłokiem, zawróciły i spadły na trześnię. Dziewczyna kołysała się niezdarnie depcząc trawę wokół siebie coraz szybciej, coraz zajadlej, z narastającą dziką wściekłością, jak gdyby na trawie mściła się za doznane upokorzenie. W końcu znieruchomiała i zastygła w bezruchu. Na jej twarzy pojawiło się zdziwienie i strach. Porozglądała się wokół spłoszonym wzrokiem, krzyknęła coś, skrzyżowała ręce zasłaniając nimi drobne piersi i kucnęła w wysokiej trawie. Przyszła! Jednak przyszła! Rozpierała go radość, ponieważ znowu oglądał taniec w deszczu. On, przygłup wpatrujący się w niewidzialne, wsłuchujący się w niesłyszalne, dziwoląg potykający się o własne nogi, przesiąknięty lękiem niczym koszula potem, umierający ze strachu na widok własnego cienia. Szpaki sfrunęły z trześni, rozpierzchły się nad polami i i znikły, jakby zapadły się pod ziemię. Cień trześni wydłużył się, przekroczył miedzę i wlazł w koniczynę. Przez łany pszenicy, zagony kartofli, szła na przełaj Olga Sznajder. Najzwyklejsza pod słońcem Olga, którą widział niezliczoną ilość razy, kiedy przemykała chyłkiem między domami albo snuła się leniwie po mrocznym sklepie dziadka Pitucha, spoglądając spod uniesionych brwi z ironiczną satysfakcją na każdego klienta, który lamentował na swoim pieniądzem znikającym w poczerniałej ze starości dębowej szufladzie. Kiedy postać dziewczyny o obwisłych, zmęczonych ramionach znikła mu z oczu, zsunął się z trześni i popędził co sił w nogach do babuni Marii Magdaleny. |