Wszyscy
ludzie Kaszuby
Zbyszka Kaszuby
na Hyrczy nie
ma. Poszedł do bazy studenckiej SGGW w Łopience. Po południu jedzie w
ważnej
sprawie do Warszawy. Wróci do Łopienki w drugiej połowie
września. Kaszuby nie
ma, ale są jego ludzie. Agnieszka Bernacka pichci coś na ognisku.
–
Dla chłopaków –
tłumaczy – bo jeszcze
nie jedli śniadania.
Chłopaki
– Wojtek Bożek, Bogdan Wawryszczak
i Andrzej Grzeszak z Baligrodu, pracują na Hyrczy od wczesnego rana.
Odbudowują
położoną kilkadziesiąt kroków od obozowiska murowaną
kapliczkę z XVIII wieku. –
Stała przy
drodze z Tyskowej do Łopienki – wyjaśnia Włodek
Bayer,
Wielkopolanin, emerytowany wojskowy, przewodnik PTTK,
zapalony turysta. Przysiadł na ławce z olchowych okrąglaków
i
gasi pragnienie herbatą z
dzikiej mięty. – Szli tędy
pielgrzymi na łopieńskie odpusty, zatrzymywali się, odpoczywali przy
kapliczce,
modlili się. Takich kapliczek było wtedy w tych stronach wiele. Do
naszych
czasów zachowały się dwie i to zrujnowane. Jedna tutaj, na
Hyrczy, druga w
Studennem koło Rajskiego.
Bayer
przynosi z namiotu zeszyt. Na kilku
stronach Kaszuba rozrysował hyrczańską kapliczkę w różnych
rzutach. Dzięki tym szkicom
nie będą mieli kłopotów z odtworzeniem jej dawnego wyglądu.
Prace posuwają się
szybko, zgodnie z ustaleniami. Ściany kapliczki budują z łupku
piaskowego
łączonego glinianą zaprawą. Tak się wtedy budowało, zapewnia Wojtek
Bożek. Przynoszą
z odległego o kilkaset metrów strumyka wodę, a potem
przygotowują razem zaprawę.
Bogdan muruje. Ma chłopak wprawę, to widać. Zresztą, jakby nie było,
sześć lat
przepracował przy rekonstrukcji łopieńskiej cerkwi. Kiedy Kaszuba
potrzebował
go na Hyrczy, Andrzej i tym razem nie odmówił.
–
Mam
dwadzieścia trzy lata i dużo
wolnego czasu –
mówi. – No i nie robię
tego dla pieniędzy. Żeby to było jasne – zastrzega
się – bo pieniądze są żadne. Acha… już
wiem – śmieje się. –
Żeby kiedyś przyprowadzić tutaj swojego syna i pochwalić się, że nie
stałem z
boku, nie przyglądałem się, lecz brałem w tym czynny udział.
–
Przyjechaliśmy w Bieszczady z Agnieszką
tydzień temu – tłumaczy Wojtek –
i od razu i poszliśmy do bazy na Łopienniku,
ale ponieważ okazało się, że na Hyrczy jest robota, to przyszliśmy
tutaj.
–
Tym razem jesteśmy w mocno okrojonym
składzie, tylko we dwoje – wtrąca
Agnieszka. – Tak jakoś wypadło. Zawsze,
kiedy idziemy w Bieszczady na wędrówkę, zatrzymujemy się w
Łopience, żeby
popracować przy cerkwi.
Agnieszka,
podobnie jak Wojtek, pochodzi z
Przeworska. Jest plastykiem, pracuje w jednej z przeworskich
podstawówek. Z
Wojtkiem znają się od lat. Połączyło ich wędrowanie z plecakiem
nieznanymi
zakątkami Bieszczadów. Wyjeżdżają z Łopienki pojutrze, lecz
wrócą tutaj jeszcze
na parę dni we wrześniu.
Na
Hyrczy zostaje Włodek Bayer z Bogdanem
i Andrzejem. Oni również wkrótce stąd odejdą.
Muszą jednak najpierw dokończyć budowę
kapliczki. Jeżeli nie przeszkodzi im zła pogoda, prace przy niej
powinni
zakończyć najpóźniej za dwa tygodnie.
Nieopodal
kapliczki stoi zachlapana
bieszczadzkim błotem ciemnozielona kia – jeep Natkańskiego.
Natkański
wozi terenówką z Tyskowej
kamienie, które posłużą do odbudowy kapliczki. Dzisiaj
zrobił kilkanaście
kursów w dolinę. Przy załadunku i wyładunku kamieni pomaga
mu Tadeusz Znosko.
Obydwaj są przyjaciółmi Zbyszka Kaszuby i, podobnie jak on,
warszawiakami.
Jerzy
Natkański prowadzi w stolicy biuro
turystyczne. Jest alpinistą, ma na swoim koncie udział w kilku
wyprawach
wysokogórskich. Znosko jest rzeźbiarzem. Wspólnie
z żoną, Dorotą Brodowską,
malarką, zajmują się projektowaniem wnętrz. Wszyscy należą do
Akademickiego
Klubu Turystycznego przy SGGW, który w tym roku obchodzi
okrągłą rocznicę –
dwudziestolecie swojego istnienia. Bieszczady znają jak własną kieszeń.
Nie zdarzyło
się, żeby w trackie swoich corocznych wędrówek nie
zatrzymali się na parę dni w
Łopience. Bywanie w tej najpiękniejszej dolinie świata, jak ją nazywają
klubowicze, weszło im w
krew,
stało się dla nich nawykiem, więcej nawet, rytualną potrzebą.
–
Po górach chodzę od trzydziestu lat. Po
Bieszczadach trochę mniej. Z żoną i dziećmi będzie już z
dziesięć – mówi
Znosko. – Wędrujemy zwykle przez miesiąc, a na
koniec schodzimy do Łopienki. W
tym roku przeszliśmy Beskid Niski, od Krynicy, zahaczając o Zyndranową,
do
Komańczy. Żona wróciła do Warszawy, a ja z dziećmi
przyszedłem tutaj. Dzisiaj
mieliśmy wyjeżdżać, ale zostałem jeszcze na parę dni, żeby
pomóc na Hyrczy.
–
Przyjaźń ze Zbychem zobowiązuje. Jak
trzeba coś robić, to się robi, choć robota, jak ta dzisiejsza,
właściwie żadna – uzupełnia
Natkański. – Co do
Łopienki, to odczucia mam podobne jak Zbyszek.
Tą doliną rządzi coś tajemniczego, nieodgadnionego. Fetysz?
Metafizyka?...
Przyciąga człowieka niczym magnes. Posiedzisz sobie tutaj, napatrzysz
się na to
uroczysko, naładujesz się jego magnetyzmem i wracasz do domu jakby nie
ten.
Inny, odmieniony, nowszy, młodszy.
–
Myśmy
chodzili na początku na Tworylne – opowiada
Agnieszka. – W Łopience znaleźliśmy się raz
przypadkiem i
ujrzałam
taką scenę. Pod ruiny cerkwi zajechała traktorem kobieta z małą
dziewczynką. Zsiadły
z ciągnika, zapaliły świeczki, pomodliły się, wsiadły na traktor i
odjechały.
To było dawno. Nie potrafię tego umiejscowić w
czasie, ale zapamiętałam tę scenkę na
całe życie. A potem widziałam jak cerkiew się odradza, te mury,
krokwie, dach,
podbijanie gzymsów, wylewki… I tak rok za rokiem.
Aż do dzisiaj.
Na
dziedzińcu łopieńskiej cerkwi siedzą
młodzi ludzie z
plecakami. Drogą od
Bukowca ciągną grupki letników. Wchodzą na plac, oglądają
odbudowywaną pieczołowicie
świątynię z zewnątrz, zaglądają do środka, wpatrują się w
błyszczące nowiutką blachą cebulaste
kopułki, robią zdjęcia. Ruch jest znaczny. I na placu wokół
cerkwi i na drodze
do Bukowca. Jedni odchodzą, inni przychodzą.
Cerkiew
w Łopience (z 1757 r.) była na
terenie obecnych Bieszczadów pierwszą murowaną cerkwią
obrządku
grekokatolickiego. Słynęła z cudownego obrazu Matki Boskiej i
organizowanych
trzy razy w roku odpustów, na które ściągały
tłumy pielgrzymów z całych Karpat.
Koło świątyni stała drewniana dzwonnica, obok murowana kapliczka z rzeźbą Chrystusa
Frasobliwego, zaś
nieopodal, przy cudownym źródełku, maleńka kapliczka z
figurką Matki Bożej.
Dolina wokół cerkwi tętniła spokojnym, unormowanym życiem.
Domy, budowane
wzdłuż potoku, otoczone były sadami. Pola i łąki kośne leżały na
okalających
wieś zboczach Łopiennika, Korbani i Jam. Ten spokojny, idylliczny świat
przetrwał do II wojny światowej. Zagłada przyszła w
maju 1946 roku. Mieszkańcy Łopienki
otrzymali dwie godziny na spakowanie dobytku, a potem polscy żołnierze
doprowadzili ich siłą do granicy z ZSRR i przekazali oddziałom
sowieckim.
Kilka
rodzin ukryło się w lesie. Rok
później wyłapano je i wysiedlono na ziemie odzyskane w
ramach akcji „Wisła”.
Opuszczona wieś popadała w ruinę, ginęła, zapadała się w
ziemię. Domy zniknęły, porosły
pokrzywami, łopianem i
olszyną. Sady
zdziczały. Pola i łąki zamieniły się w ugory, zarosły buczyną, olchą,
brzozą,
jałowcami. Naporowi czasu, szabrownikom i wandalom nie oparła się także
murowana
cerkiew. Wspaniała niegdyś budowla sakralna zmieniła się w rumowisko.
Zdarty
dach, wypłukane deszczem tynki, walące się mury porosłe wysokim,
trzymetrowym
zielskiem ujrzał w 1963 roku Olgierd Łotoczko, etnograf, konserwator
zabytków,
założyciel i kierownik studenckiego schroniska w Łopience. Widok wywarł
na nim
przygnębiające wrażenie. Postanowił ratować cerkiew za wszelką cenę.
Opracował
plan jej renowacji oraz projekt utworzenia wokół niej wioski
turystycznej,
swoistego rodzaju skansenu.
Po
kilku latach przygotowań, w 1972 r.
ruszyły pierwsze prace. Cztery lata później zostały
przerwane. Łotoczko zginął
w Hindukuszu. Schronisko w Łopience spłonęło. Dolina znowu opustoszała.
Przyjeżdżający
na wypas górale z Podhala zamienili cerkiew w koszar
zapędzając do niej na noc
stada owiec i bydła.
W
1982 r. zjawili się ludzie z
Akademickiego Klubu Turystycznego i założyli w dolinie bazę namiotową. W następnym roku
przywędrował w te
strony Zbigniew Kaszuba. Zobaczył cerkiew, a raczej to, co z niej
zostało i postanowił
ją odbudować. Co roku
organizował obozy, tzw. cerkwiska, dla wszystkich, którzy
chcieli pomagać w
odbudowie cerkwi.
Zapleczem
dla pracujących, sypialnią,
magazynem sprzętu i materiałów była, i ciągle jest, baza
namiotowa. W 1986 r.
Kaszuba ze swoimi ludźmi oczyścił świątynię z
porastającego ją zielska i krzaków.
W następnych latach odwodnił teren, przebudował koronę muru, fragmenty
ścian,
sklepienie, wzmocnił fundamenty, położył nową płytę. W 1992 wykonał
więźbę
dachową. Deskowanie zakończyli w grudniu. W następnym roku zjawili się
w Łopience
blacharze. Trwająca wiele lat uparta, najeżona licznymi trudnościami i
ustawicznym brakiem pieniędzy mozolna odbudowa zakończyła się sukcesem.
Jesienią Kaszuba i jego najbliżsi przyjaciele zainstalowali na cerkwi
odgromienie,
a na wieży i sygnaturce zamontowali kute, żelazne krzyże. W kolejnym
roku wznieśli
murowaną kapliczkę, w tym pomalowali na cerkwi dach.
–
Przychodzi do bazy człowiek,
wita się i opowiada mi, jak on tutaj był, jak pracował, z
kim – mówi Jerzy
Kusiak, obecny szef bazy, nazywany przez bazowiczów
„Słoniem.” Kusiak mieszka w
Warszawie. Ma 26 lat, przerwane studia, jednoosobową firmą budowlaną. Z
Kaszubą
zetknął się, podobnie jak inni, przy odbudowie
cerkwi. – Słucham, patrzę, ale
człowieka sobie nie przypominam. Bo niby i jak, skoro przez Łopienkę
przewinęło
się ich tysiące. Każdy z
nich coś
robił, każdy pomagał. To była, i jest nadal, prawdziwa armia ludzi, z
których
każdy, co do jednego, ciałem i
duszą
należy do Kaszuby.
(11 sierpnia 1996)