K R A I N A W Z R U S Z E Ń
Różnijmy się pięknie.
Wywiad z Andrzejem Szczypiorskim. (fragment) Andrzej Szczypiorski, pisarz, żołnierz AL, uczestnik powstania warszawskiego, więzień obozu Sachsenhausen, działacz opozycyjny w PRL, senator I kadencji.
Janusz Gołda: – Jeździ Pan po Polsce, spotyka się z ludźmi różnych środowisk. Przekonuje ich Pan do głosowania na nową konstytucję? ANDRZEJ SZCZYPIORKI: – Ja ich usiłuję przekonać nade wszystko do tego, żeby podjęli trud samodzielnego myślenia. To znaczy, żeby wzięli do ręki zarówno projekt Zgromadzenia Narodowego, jak i projekt „Solidarnościowy”, żeby zapoznali się z nim bardzo dokładnie nie bacząc na to, co kto im podszeptuje, tylko, cedując wybór na swój własny umysł i swoje własne sumienie, porównali je, zastanowili się i dokonali samodzielnego wyboru. Nie ma, bowiem nic gorszego jak uleganie pseudoautorytetom, pseudofrazeologii, pseudoargumentacji, do tego wszystkiego bardzo często kłamliwej. Krótko mówiąc, ja nie agituję za tym, żeby podejmowali trud samodzielnego myślenia. Twórcy konstytucji mówią, że jest ona dobra i natychmiast dodają: mogłaby być lepsza. Dlaczego dobra? – Myślę, że jest dobra, ponieważ otwiera nowe perspektywy przed Polską, jako państwem suwerennym. Proszę wziąć pod uwagę, że do dzisiejszego dnia obowiązuje w Polsce konstytucja, której zręby powstały w 1952 roku, najczarniejszym okresie stalinizmu. Oczywiście, jest ona poprawiana, nowelizowana, uzupełniana i tak dalej, ale jej fundamenty tkwią w tamtej epoce. W tym sensie konstytucja, która idzie pod referendum 25 maja tego roku otwiera zupełnie inny rozdział w historii Polski. Jest konstytucją suwerennego narodu w suwerennym państwie. A czemu nie lepsza? – Bo jest owocem kompromisu, a owoc kompromisu zawsze bywa niedoskonały. Bo kompromis to jest sztuka ustępstw i poszukiwania jakiegoś wspólnego mianownika, w imię nadrzędnego interesu, dla wszystkich stron, które ją układały. I teraz każda ze stron musiała ustąpić, cofnąć się pół kroku po to, żeby tamta mogła pójść swoje pół kroku do przodu. W związku z tym a każdym dziele kompromisowym są jakieś niedoróbki. Ale na to jesteśmy po prostu w kraju demokratycznym skazani. Marian Krzaklewski, jego opcja polityczna, przynajmniej ta część przywódcza, twierdzi, że Sejm nie uwzględnił wielu postulatów projektu społecznego. –
To jest zgrabnie skonstruowany sprzeciw, który służy
wyłącznie wprowadzeniu
opinii publicznej w błąd. Ja mówię tak: możemy się
różnić, bo taka jest zasada
demokracji, ale różnijmy się ładnie i nie kłammy, nie
oszukujmy, nie barłóżmy,
bo tu idzie o dobro najwyższe, dobro Rzeczypospolitej. A wracając do
dygresji,
do sedna mojego pytania. Przecież Zgromadzenie Narodowe
uwzględniło około osiemdziesięciu procent postulatów
zawartych w projekcie „Solidarnościowym”. Zatem
twierdzenie Krzaklewskiego jest
mijaniem się z prawdą, że dwadzieścia procent, których Sejm
istotnie nie
uwzględnił, to są nade wszystko sprawy związane z działalnością i
wpływem
związków zawodowych w państwie, które by, jak
twierdzą niektórzy specjaliści, w
niemały stopniu sparaliżowały całą gospodarkę rynkową w Polsce. Dlatego
tych
postulatów nie uwzględniono. Natomiast, jeżeli chodzi o
podstawowe ideowe
problemy, które „Solidarność” ma w swoim
projekcie, one weszły w całości do
projektu Zgromadzenia Narodowego.
Projekty krytykują osoby bliskie niegdyś poczynaniom rządów Tadeusza Mazowieckiego i Hanny Suchockiej. Profesor Michał Kulesza stwierdza, że nowa konstytucja przyklepuje stan obecny, zamiast otwierać przed państwem nowe możliwości. – Tak, zgoda, ale proszę pamiętać, co profesor Kulesza miał na myśli. On był, i jest, wielkim rzecznikiem wprowadzenia powiatów, nowej reformy administracyjnej państwa. On był autorem czy też współautorem decydującym o przyszłym kształcie Polski powiatowej i jest faktem bezspornym, że Unia Wolności, a zatem osoby, które pan wymienia, szukając kompromisu głównie z Polskim Stronnictwem Ludowym, oddały w tej konstytucji powiaty. W tym rozumieniu pan profesor Kulesza ma jakąś rację. To jest cena, którą trzeba było zapłacić za inne sprawy. Ale ja mam nadzieję, że i tak można będzie przeprowadzić reformę powiatową w Polsce i ona nie musi być koniecznie wpisana w Konstytucję.
(24 maja 1997r.)
Na wschód od Sanoka Rozmowa z prof. Ryszardem Wiktorem Schrammem (fragment) Ryszard Wiktor Schramm, profesor Uniwersytetu Poznańskiego, biochemik, znany taternik i alpinista, badacz polarnik, fotografik oraz pisarz.
Janusz Gołda: – Olchowa pod Sanokiem jest rodzinnym gniazdem Schrammów. Przed drugą wojną światową należała do Wiktora Schramma, Pańskiego ojca, profesora Uniwersytetu Poznańskiego. RYSZARD WIKTOR SCHRAMM: – Ojciec odziedziczył ją po moim dziadku Julianie Schrammie, docencie Uniwersytetu Lwowskiego, późniejszym profesorze Uniwersytetu Jagiellońskiego. Olchowa jest, jak pan określił, gniazdem rodzinnym Schrammów. Pański ojciec w okresie międzywojennym uczynił dla Olchowej i jej mieszkańców bardzo wiele. Przedwojenne pokolenie wspomina go z uznaniem. – Trudno wypowiadać się samemu na ten temat, ale taka jest prawda – rzeczywiście zrobił bardzo wiele. Dbał o wieś i ludzi – wybudował szkołę, kaplicę, pomagał mieszkańcom nie tylko Olchowej, ale i okolicznych wsi. Pan kontynuuje dzieło ojca. Mam na myśli pomoc, jakiej udzielał Pan udzielał nadal udziela budowniczym nowej szkoły w Olchowej. – Trudno to nazwać kontynuacją. Pomaganie ludziom skupionym wokół tego szczytnego celu, jakim jest budowa nowej szkoły, uważałem za swój obowiązek. Dlatego gdzie mogłem – w kraju i za granicą – pisałem, przekonywałem, kto mógł wpłacał na konto budowy jakieś pieniądze. W czterdziestym czwartym roku Schrammowie stracili Olchową. Jak do tego doszło? – Stało się to, co ze wszystkimi dworami i dworkami w Polsce. Wyszła ustawa o wywłaszczeniu. Z dnia na dzień zostaliśmy z Olchowy wyrzuceni. Pozwolono nam zabrać ze sobą tyle dobytku, ile zmieściło się na jedną furmankę. Pan studiował, założył rodzinę, pracował naukowo i oddawał się swojej życiowej pasji i namiętności – górom. – Najpierw studiowałem chemię. W czasie studiów ożeniłem się. Po ich ukończeniu obroniłem pracę doktorską. Później rozpocząłem studiowanie biologii. Już wtedy, wspólnie z małżonką, bardzo dużo wędrowaliśmy po górach. Właściwie one nas połączyły na całe życie. Do pięćdziesiątego szóstego roku jedynymi górami, po których się wspinaliśmy, były polskie Tatry. Rok później, mając trzydzieści siedem lat, po raz pierwszy wyjechałem w Alpy. To był początek mojej kariery alpinistycznej i eksploracyjnej. W wyprawach poza kontynent europejski uczestniczyłem dwanaście razy. Celem jedenastu z nich były tak zwane białe plamy na mapie. Bywałem w miejscach, w których dotychczas nigdy nie stanęła tam noga Europejczyka. Pracował Pan naukowo w dziedzinie w Polsce w owym czasie prawie nieznanej. – Byłem profesorem na uniwersytecie, na którym od podstaw organizowałem zakład biochemii. Przyjęto mnie obco i nieufnie, trochę jak dziwaka. Nie było zrozumienia, że biochemia jest podstawą wszelkich nauk biologicznych. W biochemii byłem zupełny, samoukiem. Nikt mnie jej nigdy nie uczył. Więcej, uczyłem się sam i musiałem uczyć innych. Dzisiaj, jeżeli chce się dojść w jakiejś dziedzinie do profesjonalnej doskonałości, trzeba poświęcić wszystko, dom, rodzinę, życie osobiste, swoje pasje. – Taki wybór bardzo człowieka zawęża, ale jest niezbędny, jeżeli ktoś decyduje się na robienie kariery. Ja chciałem mieć oczy szeroko otwarte na świat i szeroko działać. Chciałem mieć dom, rodzinę i dla rodziny żyć. Postanowiłem, że będę ją miał i będę poświęcał jej czas, że będę pracował naukowo i organizował biochemię, że będę jeździł na wyprawy i to wszystko robiłem. Udało mi się to ze sobą pogodzić. Dzisiaj mam rodzinę, która jest dla mnie ostoją. Ze stworzonego przeze mnie zakładu biochemii powstał instytut liczący obecnie sześć zakładów, pracuje w nich ponad czterdziestu naukowców. Zrealizowałem kilkanaście znaczących wypraw górskich i eksploracyjnych poza kontynent europejski. To – jak na jedno życie – nie jest mało. (6 grudnia 1997r.) |