Na
fotografii
kobiety i dzieci
na piaszczystej plaży, w tle zakole rzeki.
Z podpisu wynika, że to Osława
w Załużu przy ujściu do Sanu.
Na odwrocie zdjęcia zamazana data "193..."
Musi być południe lub kilka chwil po,
bowiem drzewo, które nieopodal rośnie,
rzuca na ziemię krótki cień.
Pod drzewem dziewczyna przy sztalugach
z paletą w ręce. Na twarzy dziewczyny
zachwyt, na fotografii sielanka.
Dziewczyna patrzy zapewne na drogę
- poza kadrem zdjęcia - którą codziennie
zwożono na plac przy stacji kolejowej
bukowe kloce z okolicznyh wyrębin.
Patrzy na drogę, choć drogi nie widać,
na wozy, konie, kłody. Ten zachwyt
jej widzenia widzi fotograf
- cień na cieniu drzewa.
Sad w Łopience
Skrzypienie podłogi,
szelesty, szmery, szepty,
cichy śmiech i falset:
podurował meni
chustoczku
szczoby ja mała
czym
wytarty oczi...
Turkot kół - jadą wozy.
Szuranie racic - idą woły.
Powolne stąpanie - niosą
ciężkie toboły. Szloch kobiet
jak echo wśród pustych ścian
albo pod kamieniami.
Nie widać nikogo
choć słychać wszystkich.
Gwar jak w dzień targowy
bez dżwięków i melodii
podobny do szumu wiatru
który nocą potrząsa gałęzie jodeł.
Piosenka
o trzech drzewach
Płacze dziewczyna.
Nic jej nie będzie.
Płacze dziewczyna pod dębem.
Nie trzeba jej uspokajać,
to tylko chłopiec zły
powiedział słowa przykre.
Płacze dziewczyna.
Nic jej nie będzie.
Płacze dziewczyna pod cisem.
Nie trzeba jej uspokajać,
to tylko chłopiec zły
powiedział, że nie kocha.
Płacze dziewczyna.
Nic jej nie będzie.
Płacze dziewczyna pod grabem
jak wiatr, gdy deszcz pada.
Zły chłopiec odszedł,
nie trzeba jej uspokajać.
Przysypani śniegiem
Bodiaku z główką kolczastą, nieforemną.
Ostróżko stojąca cierpliwie na jednej nodze.
Pokrzywo w sukni przyciasnej, szytej na miarę,
prawdziwej do bólu. Słowiku, który w maju
nie przespałeś spokojnie jednej nocy.
Boża krówko, ty która żyłaś beztrosko
całe lato. Kamieniu polny bez zapachu.
Czaplo z siwym czubkiem nienarzucająca
swojego towarzystwa. I wy, niewymienieni
z nazwiska, jak też wszyscy pozostali
bezimienni, osobni, nie do pary,
przysypani śniegiem zapomnienia,
wybaczcie nam, ślepym,
że w pospolitym nie widzą piękna.
Czesząca włosy
Kobieta
z
kościanym grzbieniem
w dłoni siedzi w swobodnej pozie
na progu drewnianego domu
w drzwiach otwartych na tyle szeroko,
że widać za nią w półmroku
szare kształty mebli - stół i dwa krzesła
na tle kredensu o matowch szybach.
Kobieta w różowej nocnej koszuli
rozchylonej na mlecznych piersiach,
podciągniętej nad kształtne kolana
rozsunięte dyskretnie
naturalnie albo rozmyślnie
na tyle, że w ich cieniu
widać cień trójkąta.
Do czytelnika
Moje budowle z gliny, sitowia,
piórek, patyków. Podobne do gniazd
wikłaczy - tkane włókienko po włókienku,
składane żdżbło po żdżble, szopki,
budki, kucze z nieheblowanych desek
klecone i rozbierane. Kopce ziemne,
kopki, kretowiska które estety
nie zachwycą. Ja w ich mieszkam.
Nie z przymusu albo żeby szokować.
Ja się z nich wywodzę - kamień zamknięty
szczelnie w swoich kamiennych granicach
i choć wśród innych kamieni, to oddzielony
i osobny samotnością, która mu nie ciąży
ani go nie uwiera, pod urokiem łąki
na której kret piękniejszy od żurawia -
tego, co się pyszni, a pokrzywa od róży.
Pejzaż
z toaletką
Ołówek cedrowy z ogryzionym końcem
kołysany kieyś w niecierpliwych palcach.
Linijka bukowa z wypuczonym brzuszkiem
z kilkoma dziurkami, śladami po cyrklu.
Okulary w oprawie drucianej, jedno szkło
pęknięte, drugie lekko zarysowane.
Puzderko z czarnej japońskiej laki
z doklejonym wieczkiem - na wyściółce
z różowego aksamitu trzy mleczne perły.
Spinka do włosów z kutego srebra.
Wisiorek z bursztynu w kształcie pigwy.
Złota obrączka z grawerowanym napisem
drogiej żonie na
pamiątkę. Kartka
czerpanego papieru zwinięta w rulonik
przewiązany jedwabną tasiemką.
Rzeczy hołubione, adwokaci czasu.
Zielony
pantofel
W holu lustro w jesionowej ramie.
Pod lustrem słomkowy kapelusz
z wypłowiałą niebieską wstążeczką.
W upalne lato było ci w nim do twarzy.
W jadalnym stół dębowy.
Na stole dwa fajansowe talerze.
W ubiegłym roku jedliśmy naleśniki
z serem polane wiśniowym syropem.
W sypialni twój zielony pantofel
z przydeptanym noskiem
i moje brązowe meszty
na ściętych krzywo obcasach.
Przyszło. Odeszło. Minęło.
Otwarte na oścież drzwi wejściowe
i okno na półpiętrze. Jeszcze chwilka
a przeciąg wywieje z naszego domu
ostatni znajomy zapach.
Z ulicy, po kamiennych schodkach
wejdą obcy. O roześmiany,
ona szczebiocąca, młodzi oboje.
Staną w saloniku. Umilkną,
Jak tutaj smutno - szepnie mu
do ucha. Pewnie w tym domu - on jej,
odszepnie - nikt szczęśliwy nie mieszkał.