K R A I N A W Z R U S Z E Ń
Basztowa
13
Bądź pozdrowiona ulico Basztowa. Pozdrowione twoje krzywe chodniki po obu stronach, piętrowe kamienice z rudej cegły zdobione soplami zacieków, otwarte latem okna na oścież i bramy od ulicy przez które widać brukowane podwórka z krzakiem bzu, ławką bez oparcia, blaszanym pojemnikiem na popiół i żeliwną pompę hałasującą od świtu do trzeciej po północy. Pozdrowione twoje tajemne zakamarki, w nich niespodziewane świetlne błyski, wszystkie mroki i półmroki, również cienie i półcienie, stukot końskich kopyt, klekot wozu z węglem, świst bata i wołanie furmana: „Złooto! Złooto wiozę! Czarrne złooto!”, trzask okna na piętrze, głos mężczyzny w białym podkoszulku: „Zrzuć cztery kosze, w piątek ci zapłacę” i szybka odpowiedź: „Nie borguję nikomu.” Bądź pozdrowiona o świcie i o zmierzchu, w słońcu i w deszczu, w migotaniu gwiazd lśniąca jak zaskroniec srebrną łuską kocich łbów gdy idzie tobą z Placu Bram na Kopiec Tatarski samotny księżyc i gdy wczesnym świtem schodzi z Kopca najkrótszą drogą do Śródmieścia słońce a z nimi lata siedemdziesiąte. O namiętnościach Nie umiem. Nie potrafię. Trzeba mieć w sobie coś, co uczyni je takimi że pofruną jak dmuchawce latem albo niepewne swego zwiewne obłoki niesione czułym podmuchem wiatru. Jakiej użyć struny, jak w nią trącać żeby śpiewała tak zawiłe nuty. Dotykać jej, szarpać delikatnie, uderzać bez litości, znęcać się żeby bolało jak powinno boleć. Jaki wybrać instrument. Skrzypce, klarnet, flet, zwyczajny bębenek który serce napełnia niepokojem, sprawia że staje się ono bezwolne i pójdzie za bębenkiem wszędzie. Jakie akordy do śpiewania fugi o kochankach skrytych w półmroku. Kochałem przecież, kocham i będę póty w źrenicy, w myśli, w pamięci, we wspomnieniach po ostatni oddech. Góry, lasy, łąki, kruk i motyl w locie swobodnym, zawilce, wrzosy, wąż na skałce, oczerety, mgły poranne, wieczorne i łosie idące samotnie jeden za drugim przez mokradła. Nie ma odpowiedniejszego instrumentu dla rzemieślnika piłującego zawzięcie skobel żelazny przy drzwiach tajemnicy od pilnika który trzymam w ręce. Teby Brama z kamienia, po bokach głowy: dwie u góry - ludzkie o porcelanowych oczach, dwie w dole - maszkary lwów z grzywami. Za bramą aleja i bestie stojące po jednej i drugiej stronie – półnagie ciała, rechoczące gęby, kły w oślinionych pyskach, nozdrza rozdęte, kuliste oczy wychodzą z orbit. Uciekaj chłopcze, uciekaj. Aleją po omszałych kamieniach, błoniami po trawie jak szczecina, drogą polną w tumanach kurzu, po schodach na których leżą skórki z pomarańczy, pestki słonecznika, łyżki i talerze którymi bawiły się w gotowanie dziewczynki z kamienicy do zapomnianego pokoju na piętrze. Epizod Z punktu a do punktu b, od gwiazdy do gwiazdy, od przedmiotu w ruchu do nieruchomego, z miasta do miasta, od człowieka do człowieka, od jest do jest, do będzie lub do być może. Jak w westernie „W samo południe” kiedy Well Kane i Jack Colby w scenie pojedynku odmierzyli dystans od jest do będzie i zdarzenie błahe zmieniło się w historię dramatyczną. Albo w komedii Erdmana „Samobójca” gdy Siemion Siemionowicz Posiekalnikow przystawił rewolwer do skroni i z palcem na spuście opowiada, czym zapełni pustą przestrzeń pomiędzy pif i paf. |