K R A I N A W Z R U S Z E Ń
Gioconda Bardzo
lubi spacery
na starym mieście. Nazwał
je pomem – powolnym obchodem miasta. Zaczyna na Gołębiej a
kończy
na Krzywej – brukowanej kocimi łbami uliczce,
która
łączy mały rynek z placem targowym. Po jednej stronie uliczki stoją
piętrowe
kamieniczki z czerwonej
cegły, z niewielkimi
okienkami, często zamurowanymi, natomiast po drugiej wznosi się niewysoki, porośnięty bluszczem, czterometrowy
mur z szarego piaskowca. Gdy idzie tym swoistym tunelem,
doznaje
dziwnych uczuć. Nie potrafi ich ani określić, ani tym bardziej nazwać.
Wie, że
są, że sprawiają mu przyjemność, że stały się jego przyzwyczajeniem i
potrzebą,
bez których nie może się obejść. To jest ten impuls, dla
którego każdy spacer na
starym mieście kończy właśnie tutaj, na Krzywej. Kilka miesięcy temu
zauważył,
że niektórzy mieszkańcy z osiedla też spacerują jego
uliczką. Nie jest
ich wielu. Pięć, może sześć osób, w
większości starszych, samotnych mężczyzn. Ich przechadzki, jak
się zorientował,
również nie są bezcelowe. Oni także doznają na Krzywej
dziwnych uczuć. Częste spotkania
z nimi sprawiły, że rozpoznaje ich z daleka po ich sylwetkach,
a
nawet ruchach. Mimo, że na osiedlu nie zamienili,
jak dotąd, ze
sobą nawet jednego słowa, kiedy
spotykają się na Krzywej, uśmiechają się i kłaniają się, jakby byli
dobrymi
znajomymi. Te ich pełne serdecznej wylewności zachowania sprawiają
wrażenie,
że są w bardzo bliskich stosunkach, że łączy ich
jakaś tajemnica. I tak rzeczywiście jest. Łączy ich brukowana kocimi
łbami
uliczka na starym mieście, uliczka, na której każdy inny,
poza nimi, staje się
dla nich natychmiast intruzem. Laska –
Jestem wrażliwy. Zawsze taki byłem. Od
dziecka – mężczyzna przerwał, potarł dłonią
podbródek. – Cudza krzywda i
nieszczęścia budzą we mnie współczucie i
nieodpartą chęć niesienia pomocy. Z
nienawiścią jest inaczej. Kiedy kogoś znienawidzę, potrafiłbym go zabić
z
błahego
powodu – mężczyzna wyciągnął z
kieszeni płócienną chusteczkę do nosa, rozwinął ją i wytarł
w nią wilgotne
dłonie. – Wiele w swoim życiu widziałem, wiele
doświadczyłem, więc mam prawo
do takich twierdzeń. Jestem człowiekiem wykształconym, oczytanym, z
ustabilizowaną pozycją materialną. Zjeździłem prawie całą Europę. Byłem
również
na innych kontynentach. O tak, podróżowałem często i dużo po
całym świecie. Nie
ulegam łatwo nastrojom. Nie poddaję się emocjom. I to, tak uważam, jest
istotnym
przygotowaniem do wypełnienia roli, jaką wyznacza
współczesnemu człowiekowi obecna
rzeczywistość. Mieszkam w tym mieście od dawna. Mogę nawet powiedzieć,
że
przeżyłem w nim spory kawał swojego życia. Poważnych
konfliktów z sąsiadami,
albo powiem inaczej, z otoczeniem nie miałem…
Do – zawahał sięi
natychmiast dodał – do wtorku –
spojrzał z niepokojem
na
siedzącego po drugiej stronie biurka mężczyznę. – Do
tamtego wtorku. Dlatego
przyszedłem do pana i wyznaję panu z własnej, nieprzymuszonej woli:
zabiłem. Nie
jestem szalony ani chory. Nie mam też żadnych ukrytych celów
i mówię wprost:
zabiłem. Zwyczajnie. Na śmierć – poprawił
krawat. – Zabiłem z
powodu psa. Powód żaden. A jednak z tego właśnie
powodu zabiłem człowieka. Zabiłem człowieka z powodu psa. Pies był
przyczyną
śmierci człowieka… Pies? – powiedział
przeciągle. – No tak. Pies, jakich
setki biega po ulicach naszego miasta. Od tamtych odróżniał
się jedynie tym, że
był mój. I że ze mną został, kiedy wszyscy inni mnie
opuścili. Przyjaciele,
koledzy, dzieci, żona – wyliczał powoli beznamiętnym
głosem. – Żona odeszła
ode mnie ostatnia, kilka lat temu. Właściwiej byłoby powiedzieć, że
mnie zostawiła.
Zostawiła dla innego. Odeszła do tamtego. Potem tamten zostawił ją.
Tak, jak
ona mnie. Odszedł od niej i zostawił ją samą. Mogła do mnie
wrócić. W każdej
chwili. Gdyby chciała. Ale nie wróciła. Od tamtej pory nie
miałem nikogo.
Nikogo bliskiego z wyjątkiem tego psa. Właściwie, prawdę
mówiąc, to od tamtego
zdarzenia nie chciałem być blisko z nikim. Uraz taki we mnie się
zagnieździł.
Nie chciałem spotykać się z nikim. Nikogo nie potrzebowałem. To pewnie
błąd. Bo
gdyby było inaczej, nie byłoby tego feralnego
wtorku – mężczyzna potarł dłonią
gładkie, starannie ogolone policzki. – Pewnie by go
nie było, a
może – przerwał na chwilę –
może –
powtórzył i nagle zwątpił. –
Kto wie? Uciec przed
przeznaczeniem. Uniknąć swojego losu. Ale jak? W jaki
sposób, kiedy jest ci
pisany – umilkł, utkwił wzrok w
ścianie. – Wyszedłem z Remim na spacer.
Najpierw ulicą, później przez osiedle i dalej ścieżką,
którą można dojść skrótem
do starego miasta. Kiedy byłem na błoniach, spuściłem Remiego ze
smyczy, żeby
sobie pobiegał. I tam właśnie spotkałem go. Jechał
terenówką. Kiedy mnie mijał,
odsunął szybę i zaczął się śmiać. Ze mnie. Nikogo oprócz
mnie na błoniach nie
było. Tylko Remi, on i ja. Coś mnie tknęło. Przeczucie. Przeczucie
tego, co ma
nastąpić i
czego nie jest się w
stanie uniknąć, choćby się człowiek nie wiem jak starał. Los.
Przeznaczenie.
Pewne, nie do zatrzymania. Patrzę, gdzie mój Remi i widzę
jak
pędzi do mnie na
przełaj wielkimi susami i już wiem, już widzę to, co dla niego, dla
mnie, jest nieuchronne.
Widzę jak wpada pod samochód. Najpierw to czuję, a za chwilę
widzę jak auto
przyśpiesza i jak mój Remi pędzi wielkimi susami na
spotkanie
losu. Mojego losu – mężczyzna poruszył się na
krześle.– No i stało się. Stało się to, co miało
się stać. Co musiało się stać. Czego nie było można uniknąć. Zatrzymać.
Odsunąć
w czasie. Zmienić. Coś we mnie pękło. Zacząłem biegnąć jak oszalały na
tej
mojej nodze podpierając się laską – przerwał,
wyciągnął
wymiętą, płócienną
chusteczkę do nosa, wytarł nią spoconą twarzi
wilgotne dłonie. – Biegłem jak oszalały,
a tamten wysiadł z auta i kopał Remiego. Słyszałem
skomlenie… Dogorywał – mężczyzna
zmiął w garści chusteczkęi
schował ją do kieszeni. – Pewnie bym mu wybaczył,
jak kiedyś
wybaczyłem żonę – powiedział. –
Pewnie by się tak
stało, bo czym jest nieszczęście jak nie
koniecznością, niezbędną cząstką naszego przeznaczenia. Częścią naszego
losu,
naszego życia. Częścią nieodzowną. Jego elementem, dopełnieniem. Ale on
kopał
Remiego. On mordował go na moich oczach. I śmiał się. Nie zmyślam.
Śmiał się ze
mnie. Z mojej bezsilności – umilkł, opuścił głowę i
po
chwili mówił dalej. –
Chodziłem za nim. To prawda. Ale nie, żeby specjalnie, celowo, czy z
jakimś konkretnym
zamiarem. Nie. Tak tylko chodziłem. Mieszkał w bloku za
ogródkami. Po drugiej
stronie osiedla. Kupił tam małe mieszkanie. Miał też działkę, na
której trzymał
w blaszaku swoją terenówkę. Niczego nie planowałem. Nawet
nie
przeszło mi przez
myśl, żeby zemścić się na nim, czy coś w tym rodzaju. Ściemniało się.
Dzień był
jesienny. Taki jak to u nas często bywa, pochmurny i mglisty. Furtka,
która
prowadziła na działkę była otwarta. Terenówka stała na
podjeździe, przed blaszakiem,
a on, ten… ten… nawet na mnie nie
zwrócił uwagi.
Może udawał. Może mnie
widział. Może na mnie czekał. Nie wiem. Maska w aucie była podniesiona.
Grało
radio. Jarzyła się podwieszona pod klapą słaba żarówka,
najwyżej
czterdziestka.
Nie większa, bo światło, jakie rzucała było bardzo skąpe…
Coś
naprawiał.
Pochylony nad silnikiem z nisko opuszczoną głową. Stałemi patrzyłem. A potem… Potem
podszedłem do auta i tą laską – sięgnął po opartą o
kolano laskę z mosiężną
gałką, podniósł ją, przyjrzał się jej z uwagą i położył ją
na biurku –
uderzyłem go w głowę… I to wszystko –
powiedział do mężczyzny siedzącego po
drugiej stronie biurka.
Kilka
dni później starannie ubranego mężczyznę,
utykającego lekko na lewą nogę, wprowadzono do gabinetu i posadzono
przy
biurku, na którym leżały szare skoroszyty.
– Podtrzymuje pan zeznanie? – spytał siedzący po drugie stronie biurka mężczyzna w zielonej marynarce. – Tak. – Proszę przeczytać i podpisać – mężczyzna wyciągnął kilka arkuszy w stronę nowoprzybyłego. Ten uniósł się na krześle, ujął spięte kartki papieru i zaczął je czytać poruszając bezgłośnie wargami. – On żyje – padła krótka informacja zza biurka. Mężczyzna przerwał czytanie, podniósł głowę i patrzył oszołomionym wzrokiem na mówiącego. – Nie żartuję – powiedział tamten. – Złożył oświadczenie, że nikt na niego nie napadł. Jest na końcu, dopięte do pańskiego zeznania. – Ale ja go zabiłem! – krzyknął mężczyzna. – Zabiłem! – głos mu się załamał. – Zabiłem go na pewno. – Proszę pana – zniecierpliwił się mężczyzna za biurkiem. – Ten człowiek żyje. Powtarzam panu. Żyje, ma się dobrze i twierdzi, że nikt na niego nie napadł. Siedzący na krześle znieruchomiał. Patrzył zdumiony na mężczyznę w zielonej marynarce. – Ale ja go zabiłem – wyszeptał. – Zabiłem tą laską – powtórzył, a jego spojrzenie przeniosło się z twarzy mężczyzny na laskę z mosiężną gałką i przywarło do niej w niepomiernym zdumieniu.
|