Pochwalny
Niech
będą pochwalone miasteczka
parterowych domów i kamieniczek z cegły
krytych papą, blachą, czerwoną karpiówką.
Miasteczka łukowych bram, cienistych zaułków,
krzywych chodników porośniętych podbiałem,
lebiodą, perzem, wąskich uliczek z kocich łbów
i krętych ścieżek schodzących nad leniwą rzekę,
której leniwy bieg mierzą klekoty furmanek
na moście kamiennym i kuranty na kościelnej wieży
- miasteczka zepchnięte na ugory historii.
O
miłosierdziu
Upalne lipcowe
popołudnie. Skwar na ulicy
Joselewicza równie dokuczliwy jak na
innych
ulicach a jeszcze swąd przykurzonego mleka,
ujadanie psa, głośna sprzeczka, krzyk dzieci
bawiących się w berka, kłótnia synogarlic
na kominie mykwy i bijatyka kawek na dachu
bóżnicy. W upalne popołudnie deszcz na
ulicy
Joselewicza w szumie uskrzydlonego powietrza
taki sam rzęsisty jak na innych ulicach miasteczka
- dzieci w zielonych pelerynach i
żółtych kaloszach,
kobiety pod parasolkami na słupkowych obcasach,
w kwiecistyh spódnicach z rozporkami
po bokach. Miłosierdzie na mykwę,
bóżnicę, kobiety, dzieci, kawki,
synogarlice.
Tren
ogrodowy
Furtka wejściowa zbita z czterech desek
nieheblowanych - wzmocnionych szpongą -
zawieszona na zardzewiałych zawiasach,
otwarta na ogród porośnięty łopianem
i końskim szczawiem. Górą spłowiały
lazur,
dołem tabaczkowe zielenie i gaszone fiolety.
W szarym cieniu pod drzewami owocowymi
cytrynowe antonówki, malinowe kosztele,
gruszki sapieżanki na którymi kołują osy
i kosmate trzmiele. Pośrodku ogrodu dom
z półpiętrem z ciosanych gładko belek
posadzono na podmurówce z piaskowca.
Dębowe schody z rozchwianą poręczą
prowadzą stromo po ścianie zewnętrznej
do antresoli zamienionej na pokój dla
gości
- powała w liszajach zacieków, resztki
tapet
na ścianach, zmurszałe podłogi, przegniłe
stropy, mroczne prostokąty drzwi i okien
w których furkoczą strzępy folii.
O zapamiętywaniu
Pamiętam ścieżkę
przez las - ojciec niósł
mnie na barana.
Przy ścieżce prawdziwki
w kapeluszach
zamszowych włożonych na bakier
spoglądały z
góry na stadko potulnych kurek
stojących na jednej
nodze. Za nimi kozaki
czerwone, łyskające
mlecznym podniebieniem.
Dalej kanie, rydze,
maślaki, oliwkowe gołąbki
i samotny podciek -
czarny, jakby uwalany
w sadzy, na
ściółce ze szpilek świerkowych
sypanych latami na
gliniastą ziemię - nazywany
również
sińcem z powodu sinych nacieków
w miejscu
ściśniętym palcami, zapamiętany
dla swojego
kształtu, barwy oraz smaku zupy
podbitej gęstą
śmietaną, którą matka nabierała
drewnianą łyżką z
kamionki stojącej w komorze
tuż za drzwiami,
żeby zawsze była pod ręką.
O
zachciankach
Za trzy minuty
koniec świata. W ziemię uderzy
planetoida większa
od tej, która zmiotła dinozaury.
Nie ma gdzie się
śpieszyć, może byś coś zjadł
- mówi
żona. Mruga do mnie tłustym oczkiem
rosół, polędwica
nęci czosnkiem, szarlotka
jabłkami. W
skrzynkach na balkonie więdną
aksamitki i
pelargonie. Nie zwiędną. Zdążę
je podlać. Za trzy
minuty koniec a mnie się chce
w deszcz bez
parasola, alejką pod kasztanami
przez trawniki,
rabaty, po murku okalającym
pomnik zasłużonego
dla ludzkości -
z nogi na nogę po
sztachetach żelaznych
jak po kamieniach
spinających brzegi potoku.
Za trzy minuty
koniec. Otwieram gazetę. Ciekawe
po ile baryłka ropy
w Amsterdamie, o ile wzrósł
indeks na giełdzie
w Nowym Jorku, kto majstrował
ostatnio przy
genach, kiedy zakończy się obecna
a gdzie zacznie
przyszła wojna. Za trzy minuty
koniec. Mnie
ciągnie do wesołego miasteczka
na karuzelę, do
kapelusików ze słomy, ptaszków
z drewna,
baloników na druciku, do cukrowej waty.
Za trzy minuty
koniec a ja mam chęć na filiżankę
kawy w altance u
Tulików pitą bez pośpiechu,
małymi łyczkami
przeplatanymi narzekaniem
na muzykę, modę,
pogodę, upadek obyczajów.
O
odpowiedzialności
Jestem
odpowiedzialny za zalety chmur
na wietrze,
porządek żurawi lecących
na
północ, za klangor i radosne liczenie
ich oczami. Za
słońce niemrawe, uparte,
za pierwsze
przebiśniegi i śniegi ostatnie
- za dyskretne
przeplatanie się ich różnic
i podobieństw. Za
kamyki w strumyku
kiedy chrzęszczą
pod stopami, jazgarze
w kałabanii, motyle
cytrynki nad stawem,
muszki, ważki,
skowronki. Za szpadle
i grabki oparte o
ścianę. Za skibę ziemi
w ogrodzie. Za dym
z komina pukający
do nieba. Za chleb
dzielony znakiem krzyża,
za jego
skórkę żółciutką, spękaną, za kromkę
ze smalcem
zmieszanym ze skwarkami
i
wiórkami przypalone cebuli. Za leżenie
w trawie z rękami
pod głową w towarzystwie
dzikiej koniczyny,
pokrzyw, mleczów, mięty,
za listek szczawiu
trzymany w zębach
i za to bezrozumne
gapienie się w błękit.
Zwyczajny
Opowiedz o mleczu -
rośnie na chodnikach
prowincjonalnych
miasteczek. O łozie
albo tataraku na
podmiejskich błoniach
przez
które płynie leniwy potok. O mięcie
przyprószonej
siwym pyłem polnej drogi
którą
właśnie jedzie listonosz na rowerze
ocierając wierzchem
dłoni spocone czoło.
O lebiodzie,
bodziszku i białej koniczynie
przy ścieżce
którą wracają do domui
rozbrykane dzieci z
koszami grzybów.
O końskim szczawiu
porastającym zdziczałe
ogrody, zasypane
studnie, zapomniane groby.
O koszuli w kratkę,
rzemiennych sandałach
i patyku
który trzymasz w ręce i nic o sobie.
Spontaniczny
Ziarnko piasku na skraju drogi. Nie ma
gdzie się podziać.
Nie szuka schronienia
przed słońcem,
deszczem, wiatrem.
Nie wie, na kogo
czeka, Że czeka, nie wie.
Znalazło się w moim
bucie przypadkiem,
wcisnęło się pod
duży palec, ułożyło wygodnie,
wypukłościami do
góry i zaczęło uwierać
jak ziarnko piasku
- idywidualnie, prywatnie,
bez wyczucia, że
przyjdzie rozdrażnienie,
znieciepliwienie,
pora wysnucia wniosku
że dokucza nie z
powodu, z racji, pod naciskiem,
lecz z istoty
swojego istnienia. Wyrzucone
z buta na skraj
drogi widziało jak odchodzi
bliski mu człowiek
a ono zostaje i nie ma
gdzie się podziać.
Nie szuka schronienia
przed słońcem,
deszczem, wiatrem. Nie wie
na kogo czeka, że
czeka, że na skraju drogi.
Dobrzy ludzie,
przygarnijcie ziarnko piasku