fragment
Dzień
zmierzał
powoli ku swojemu końcowi.
Czerwone
słońce staczało się w nieprzeniknioną puszczę i tylko miejsce, w
którym miało
się zapaść ostatecznie, rozpaliło się na chwilę jaśniejszym płomieniem,
lecz
wkrótce także ono zaczęło przygasać, płowieć, blaknąć.
Upalne powietrze, duszne
i lepkie, nieporuszone za dnia najmniejszym powiewem wiatru, stało
takie nadal
nad ziemią pomimo nadciągającego wieczoru. Od nadrzecznych bagien
niosło się
gardłowe rechotanie żab, zaś od południa wypełzła na nieboskłon czarna
chmura i
podświetlana raz po raz błyskawicami sunęła niepowstrzymanie w stronę
wzgórza,
na którym widać było zabudowania klasztoru.
Kilkunastoletni
chłopiec, skromnego wzrostu
i delikatnej budowy ciała, o gładkiej dziewczęcej twarzy i bystrych migdałowych
oczach,
spoglądał z niepokojem na nadciągającą chmurę, potem obrzucał szybkim
spojrzeniem
idącego za nim zakonnika i zachęcał go do pośpiechu roztaczając przed
nim obraz
wielkiego niebezpieczeństwa, w jakim się znajdą, jeżeli będą ociągali
się w marszu.
Podążający
za chłopcem wysoki, kościsty mnich o
śniadej skórze i pociągłej
twarzy okolonej siwym zarostem, ubrany w krótką opończę z
kapturem, jeszcze w
sile wieku, lecz już nie taki sprawny
fizycznie i dziarski jak jego młodziutki towarzysz, patrzył spod
krzaczastych
brwi na ponaglającego go chłopca, uśmiechał się pobłażliwie, przystawał
co
jakiś czas, opierał się na pątniczym kiju i spoglądał z niechęcią na
klasztor, który
stał na górującym ponad całą okolicą wzniesieniu.
–
Chodźmy, mistrzu Symeonie, chodźmy – zachęcał
i popędzał równocześnie opieszałego mnicha chłopiec
powołując się na
niebezpieczeństwo, jakie grozi im ze strony nadciągającej burzy, to
znowu na reprymendy
opata, jakie spadną na niego, jeżeli zaniedba się w swoich obowiązkach,
a w
rzeczywistości zaniepokojony raportem, który musiał zdać
opatowi z kończącej
się właśnie podróży, gdy tymczasem z powodu rozgardiaszu,
braku czasu, również
własnego lenistwa, nie zdążył przemyśleć niezbędnych
szczegółów swojego sprawozdania,
więc bał się, że jego relacja będzie chaotyczna, niespójna i
może zostać przez
opata źle zrozumiana. – Będzie bieda. Będzie, jak mi
Bóg miły – powtarzał w
kółko zrozpaczony chłopiec.
–
Rex locuta, causa finita –
powiedział mistrz Symeon tracąc cierpliwość z powodu nieustannych
ponagleń
chłopca.
–
Suus cuique mos est –
padła z ust chłopca błyskawiczna odpowiedź.
–
Szybko się uczysz, mój
stróżu – odparł
z podziwem mnich.
–
Nietrudno jest się nauczyć, kiedy ma
się nóż na gardle – burknął chłopiec i
poczerwieniał.
W
oczach mistrza Symeona błysnął ognik
zaciekawienia, lecz momentalnie zgasł przysłonięty zmrużonymi powiekami
mnicha.
–
To prawda, chłopcze, ale kiedy ma się
nóż na gardle, jak mówisz, wtedy myśli się tylko
o nożu.
–
Są wyjątki, mistrzu.
–
Oczywiście, że są. W tym względzie masz
rację, drogi chłopcze – przyznał
zakonnik – bo czymże, w
gruncie rzeczy, jest niebezpieczeństwo,
które znamy, wobec nieznanego nam. Strachem o siebie.
Strachem przed tym, co
nas dotyka i przed czym nie uciekniemy. Bo jeżeli człowiek,
który jest księciem,
ale w oczach innych chce uchodzić już za króla, chociaż res
non iudicata pro
weritate habetur,
to czy
taki człowiek...
–
Mistrzu – syknął chłopiec, przyłożył
palec do warg, porozglądał się wokoło i dodał przyciszonym
głosem. – Tutaj
nawet trawa ma uszy.
–
I język – mruknął mistrz Symeon.
–
I język – powtórzył bezwiednie chłopiec,
przeżegnał się i splunął przez ramię.
Na
twarzy mistrza Symeona pojawiło się
rozbawienie.
–
Moje zachowanie nie jest godne sukienki,
jaką noszę. Wiem o tym, mistrzu – powiedział
speszony chłopiec – ale
uczyniłem to...
–
Ze strachu – podpowiedział mu mistrz
Symeon.
–
Z ostrożności – zaprotestował
chłopiec.
–
Ze strachu, który nazywasz ostrożnością.
–
A czy ja się wypieram, że się boję? – chłopiec
zatrzymał się i
spojrzał z wyrzutem na zakonnika. – Oczywiście, że
się boję – powiedział i
ruszył dalej mówiąc: – Ja boję się tak,
jak boi się każdy normalny człowiek,
więc czemu miałbym temu zaprzeczać. Strach jest towarzyszem każdego
stworzenia na
tym świecie, więc dlaczego miałby nie być moim? A że jestem
ostrożny?… W tym
kraju nawet trawa jest ostrożna.
–
I zapewne dlatego, mój Adalbercie, ona również ma
uszy – sarknął
zakonnik.
Chłopiec
przygryzł wargi, rzucił zakonnikowi niechętne spojrzenie i
westchnął jak ktoś, kogo szczere zamiary zostały zrozumiane opacznie.
Więcej
nawet, komu się nie ufa i komu nie pozostaje nic innego, jak pogodzić
się z
krzywdzącym go osądem. Grzyb! Próchno! Przybłęda!
– wołała w chłopcu rozżalona
dusza. Kim ty jesteś do diabła, że muszę ciebie znosić, myślał chłopiec, a
doznane upokorzenie jeszcze bardziej potęgowało jego niechęć do
zakonnika. Kim
ty jesteś u diabła, że muszę śledzić twoje kroki? Pamiętać wypowiadane
przez
ciebie słowa. Wiedzieć, jakim tonem je wypowiedziałeś, jakby od ich
brzmienia
zależały losy świata. Kim ty jesteś kupo gnatów okryta
skórą pozoru, nieróżniącą
się w niczym od pergaminu, na którym stawiasz swoje czarne
znaki? Kim ty
jesteś, że muszę wiedzieć, czym napychasz przyschnięty do kręgosłupa
kałdun?
Wsłuchiwać się w twój oddech, twoje starcze rzężenia i
postękiwania. Kim ty
jesteś u diabła, że twoją krnąbrność traktuje się pobłażliwie, z
uśmiechem
zażenowania na twarzy? Że jesteś wysłuchiwany, hołubiony, nagradzany a
mnie, za
moją uległość, wierność i posłuszeństwo, traktuje się jak zaprzańca.
Kimże jesteś
do diabła, że opat patrzy na ciebie z
zakłopotaniem? Wysłuchuje twoich słów
w skupieniu, z przejęciem, jakbyś głosił prawdy ostateczne. Że nie
ciągnie
ciebie za język. Nie obnaża twoich myśli. Nie drwi z ciebie i nie
ośmiesza,
tylko uśmiecha się i grzecznie ci przytakuje. A ja –
powiedział głośno chłopiec,
przeraził się swoich słów, obejrzał się za siebie i kiedy
zorientował się, że
zakonnik nie usłyszał go, odetchnął z
ulgą, skręcił z traktu w lewo i wszedł na ledwie widoczną
wśród wysokich traw ścieżkę,
która prowadziła do znanej mu tajemnej furty w południowym
murze klasztoru.
Skrót
ten znało niewielu, ponieważ niełatwo było go dostrzec wśród
traw
i zarośli, ponadto trudny był do pokonania nawet dla zaprawionych w
marszu piechurów,
dlatego też rzadko go używano. Ścieżka zaraz za brodem na rzece
skręcała w
lewo, przedzierała się przez tarninę, wiła się jak wąż wśród
wysokich traw, a
kiedy wydostawała się na błonia, urzeczona bliskością celu rzucała się
przed siebie,
prosto jak strzelił, nie zważając, że ma do pokonania strome, prawie
pionowe
urwisko, które powstało wskutek osunięcia się ziemi
spowodowanego przez długotrwałe
deszcze. Żeby pokonać ową stromiznę, trzeba było wspinać się mozolnie
po wkopanych
w zbocze płaskich kamieniach do niewielkiej platformy przy południowym
murze
klasztoru. Stąd, od ukrytej w murze sekretnej furty, dzielił
strudzonego wędrowca
przysłowiowy żabi skok.
Mnisi przeszli przez
nadrzeczne błonia,
przebili się przez splątaną tarninę i zachęceni do pośpiechu bliskością
celu, w
którym po trudach podróży czekał na nich posiłek
i zasłużony odpoczynek, weszli
na osuwisko.
Taki
już ten kraj jest, myślał z goryczą mistrz Symeon. Takim go
zastałem i takim zostawię. Nic go nie zmieni i nikt go nie odmieni.
Tysiące
czujnych uszu i
tysiące stulonych w szepcie
warg. Kraj czujnych uszu i usłużnych warg. Ucho i warga, a pomiędzy
nimi
przestrzeń wypełniona tym nieustannym szy szy szy... Grube, napęczniałe
plotką i
pomówieniami usłużne wargule karmiące nimi chciwe, nigdy
nienasycone uszy.
Tylko te uszy i te ryjki, w tym nigdy niekończącym się szy szy szy. I
jeszcze
ta przestrzeń pomiędzy nimi. Niewidoczna gołym okiem, lecz realna,
dająca się
bez trudu wymierzyć. Pomiędzy chciwie nadstawionym uchem a usłużną
wargą mieści
się cała substancja tego kraju. Książęcy diadem, królewska
korona, biskupi pallium,
purpura,
wydłubane
oczy, wyrwane języki, odcięte ręce, odrąbane głowy, poćwiartowane
ciała, zdrady,
podstępy, oszustwa i krew. Wszędzie krew. To niewiarygodne, myślał
rozgoryczony
zakonnik, z jaką łatwością wszystko to mieści się pomiędzy ludzkim
uchem a
wargą.
Mnisi
weszli na osuwisko.
Adalbert
parł przed siebie nie
zwracając uwagi na swojego towarzysza.
Mistrz
Symeon szedł powoli. Zakonnik nie ufał chybotliwym
stopniom z
piaskowca wetkniętym byle jak w
strome
zbocze góry. Oddychał z trudem. Twarz poczerwieniała mu z
wysiłku. Żyły na czole
nabrzmiały mu jak powrozy. Krople potu staczały się po kościstych
policzkach na
chudą szyję i ginęły pod jego zgrzebną koszulą. Zdyszany przystawał raz
po raz
dla złapania tchu, ogarniał niechętnym spojrzeniem zabudowania
klasztoru,
wzdychał ciężko i z ociąganiem ruszał dalej.
W
połowie urwiska zatrzymał się
i usiadł na kamiennym stopniu. Złe myśli szarpały go niczym harpie.
Położył
się na ziemi na wznak z rozrzuconymi szeroko rękami, z wzrokiem
utkwionym w
ciemniejącym niebie i
leżał poddając
się nastrojowi chwili a wszystko, tak dla niego do niedawna jeszcze
ważne,
straciło nagle swoje znaczenie stając mu się odległe, obojętne, wręcz
obce.
Po
chwili gorzkich rozmyślań zakonnik
otrząsnął się z
przygnębienia, podniósł
się z ziemi, pokonał najbardziej stromy odcinek ścieżki i ostatkiem sił
dowlókł
się do chłopca, który czekał przy furcie przestępując z nogi
na nogę.
Adalbert
uderzył trzykrotnie pięścią
w furtę, odczekał chwilę, po czym jeszcze raz, tym razem mocniej,
zastukał
ponownie. Furta uchyliła się z cichym, ledwie słyszalnym skrzypieniem
zawiasów.
Obaj mnisi, mijając bez słowa stojącego przy wejściu brata furtiana,
weszli na tonący
w wieczornych półcieniach klasztorny dziedziniec.