Mink
Nic
do niego nie miał. Palec spoczywał
na
spuście Hadley`a kaliber dziesięć.
Huk,
dym i ciało spadające z konia.
Tyle
zapamiętał, lecz przysięgli
chcieli
poznać motyw, który nim kierował.
W
strzelbie był śrut na perliczki, reszta
to
czarna dziura, otchłań - mówił.
Dopiero,
gdy przypomnieli mu dąb
z
uciętym
wierzchołkiem, pusty w środku,
wysoki
na dwadzieścia stóp i konar,
a
raczej sęk i bawełniany sznur,
którego
użył do wciągnięcia zwłok
na
górę i spuszczenia ich w dół.
Dopiero
wtedy. Nie wcześniej.
A
może, kiedy pierwszy raz pomyślał,
żeby
ściąć drzewo, wyciągnąć ciało
i
wrzucić je do rzeki. Albo, gdy pies
warujący
pod dębem skoczył mu do gardła
a on
uderzył go w łeb obuchem toporka.
Nie! To był strach,
taki sam jak wtedy,
gdy
jego palec spoczywał na spuście,
kiedy
pierwszy raz ujrzał drzewo
spróchniałe
w środku i potem, gdy wciągał
na
niego zwłoki i spuszczał je w dół.
Dopiero
później, gdy ściął drzewo,
zgarnął
próchno z trupa i ciągnął ciało
do
rzeki a ono rozpadało się na
kawałki
i gdy pies korzystając z
okazji
porwał ramię i uciekł z nim w las,
ogarnęła
go taka furia, że zabiłby.
Sza!
Nie opowiadaj takich historii.
Stawiski,
1920
Stawiski -
Kolno, Cvalm Hłdesz
Litery
na drzwiach dyliżansu wyraźne,
dobrze
widoczne z dużych odległości.
Kto
chce, odczyta. Kto nie potrafi
lub
leniwy, może zapytać.
Napis
odręczny, nierówny, koślawy.
Nieważne.
Ważne, skąd i dokąd. Ważne,
kto.
Ważne, że firma „Cvalm Hłdesz”
gwarantuje
wygodną podróż,
niski
koszt i bezpieczny przejazd.
Trasa
o pierwszorzędnym znaczeniu:
Stawiski
- Kolno przez Chmielewo -
Wścieklice
- Gromadzyn albo Poryte -
Borkowo.
Komu śpieszno, może pojechać
na
skróty przez Zaskrodzie lub Budziszki.
„Cvalm
Hłdesz” zrealizuje każde
zamówienie.
Koszt
przejazdu uzależniony od liczby
pasażerów
oraz uzgodnień osobistych.
Jest
wczesne popołudnie. Upał zelżał.
Cvalm
Hłdesz przyjechał z Kolna. Dyliżans
zajechał
na rynek w Stawiskach na popas.
Koń
je obrok - łeb zwieszony, trzeszczy owies
w
zębach. Cvalm Hłdesz smaruje osie.
Nie
wie, jaki plan ma Pan na dzisiaj
względem
niego, więc lepiej być gotowym.
Miasteczko
Z
widokiem na kilka pagórków,
most
i płynącą leniwie rzekę -
wszystko
w
rozmiarach rozsądnych.
O
takich proporcjach mówimy,
że
są tożsame, pasują do siebie
niczym
połówki jabłka.
Brzegi
rzeki jak dwa bliźniaki
różnią
się niuansami. By je połączyć
wystarczy
sprytna ręka i płaski kamyk.
Dobre
miejsce do życia z ogródkiem,
parkanem,
porannym pianiem koguta,
świergotem
wróbli i głosem sygnaturki.
Widok
Ze
wzgórza Patria w Turzym Polu
na dolinę Wisłoka. Jasionów pierwszy
z prawej, na krawędzi widoku.
Zasłona
podnosi się. Niebo jak oko
ryby
zapowiada upalną niedzielę.
Druga
osiemnaście - dziadek niesie wodę
ze
studni, babcia rozpala pod kuchnią ogień.
Trzecia
dwadzieścia jeden - jestem.
Słońce
wschodzi, zasłona opada.
Zasłona
podnosi się. Kuchnia oświetlona
lampą
naftową. Siedzę na stole, jem
pierogi
z ojcem - właśnie wrócił z kopalni.
Mama
zrywa się i biegnie w naszą stronę
-
zanim dobiegnie, spadnę ze stołu.
Lampa
gaśnie, zasłona opada.
Zasłona
podnosi się. Skrzypi furmanka
w
skwarze lipcowym - ostatnia podróż
dziadka.
Za furmanką ja, mama, ojciec
i
babcia. Innych nie widać. Zasłona opada.
Zasłona
podnosi się. Wschodzi księżyc.
Wigilia
u ciotki Jadwigi. Wujowie
w
koszulach z podwiniętymi rękawami
idą
gęsiego przez ogród dziadka.
Za
nimi stryjenki, podlotki i dzieci
Księżyc
zachodzi, zasłona opada.
Zasłona
podnosi się. Szare niebo. Siąpi
Palimy
znicze na świeżej mogile.
Mama
płacze, ojciec milczy.
Nie
zdążyliśmy na pogrzeb babci.
Dzień
zachodzi, zasłona opada.
Patrzę
ze wzgórza w Turzym Polu
na
dolinę Wisłoka. Jasionów pierwszy
z
prawej. Nie pamiętam tego widoku.
Wilia
Przynieście
drzewko – smukłą jodełkę
z
lasu pachnącą żywicą, przymrozkiem,
oprószoną
śniegiem grudniowym,
godną
szpica lub srebrnej korony.
Umocujcie
w krzyżaku z drewna,
przystrójcie
bańkami lśniącymi
jak
krople w ostatnich promieniach
słońca,
które zapali za chwilę
najważniejszą
gwiazdę na niebie.
Zawieście
ozdóbki z wydmuszek,
ciętej
słomki, marszczonej bibuły,
sople
cukierków w zimnym staniolu,
rumiane
jabłka, włosy anielskie
i
watę która będzie śnieg udawać.
Siądźmy
do wieczerzy. Stół zwyczajny,
chłopski,
na dwanaście potraw - zmieści
wszystkie;
dla dwunastu osób - miejsce
dla
każdego. Na pierwszym babcia
Kazimiera
z dziadkiem Janem. Po lewej
i
prawej synowie, córki z rodzinami:
wuj
Władysław z żoną Marią, Jadwiga
z
Mieczysławem Giermańskim, Zośka
z
Mietkiem, Janka z krawcem Stułą,
Helka
z Grześkiem, Bronka z Adamem,
Tadek
z Józką. Dzieci na kolanach.
Kolan
czterdzieści i cztery, wiele
pustych
- da Bóg, czas je zapełni.
Po
kolacji pójdziemy na pasterkę -
pojedynczo, jedno po drugim - jedni
wcześniej, inni później i
nucąc
psalmy i hymny pochwalne czekać
kornie będziemy aż wszyscy
zjawią
się na niebieskiej wieczerzy.
Co ja robię
na
drewnianej ławce pod ścianą
drewnianego
domu ciotki Zofii,
która
wyszła na chwilę
i
już nie wróci, chociaż wracała
po
dłuższych nieobecnościach.
Co
ja robię tutaj odurzony
majowym
słońcem, oszołomiony
jabłecznikiem
domowej roboty,
którego
smak miesza się z widokiem
kwitnących
przed domem jabłoni.
Co
ja tutaj robię przejazdem
z –
do, zatrzymany w drodze
dla
rzucenia okiem, nazywający
chwilę,
która dzieje się,
zbiegiem
okoliczności.
|